Przywódcy narodów, mężowie opatrznościowi, wodzowie – jest ich sporo w historii a trochę też wokół nas. Jeśli przyjrzeć się ich życiorysom nasuwa się refleksja dotycząca części z nich. Otóż by znaleźć się na szczycie tej, czy innej, hierarchii trzeba wykazać się nie lada determinacją. Trzeba przekonać do siebie najpierw dziesiątki, później setki i tysiące i wreszcie miliony. Potrafią to tylko nieliczne jednostki. Co im w tym pomaga? Nie chcę się silić na psychologiczne porady typu „jak stać się przywódcą w tydzień”. Chcę zwrócić uwagę na pewien szczegół. Oto w życiorysach tych ludzi znajdujemy nadprzeciętnie dużo cech takich jak:
narcyzm, egocentryzm czy mania wyższości.
Czy to nikomu, kto doprowadził ich do szczytu, nie przeszkadzało? Widać nie, albo przeszkadzało, ale machnęli ręką, bo ważniejszy jest efekt. Skoro jest skuteczny, to nie ważne że dziwak. A na wyższych piętrach społecznej drabiny, tego już po prostu nie widać. Taki jest urok struktur hierarchicznych. Jeśli taki megaloman nie miał wokół siebie dostatecznie silnych mechanizmów kontrujących jego zapędy, nie raz zdarzało się że, doprowadził swój naród do katastrofy. Bo pamiętać trzeba, że w sposobie działania takich „silnych osobowości” ważny jest wróg, walka lub co najmniej konflikt.
Żeby nie było pesymistycznie. Są i inne wzory przywództwa. Oparte o zdolności negocjacyjne, konstruowania porozumień, umiejętności analizy sytuacji i korzystania z wiedzy innych. Nie zawsze tak efektowne, ale budujące nie tylko wielkość przywódcy, ale każe struktury zaufania i współpracy.
Nasze preferencje w zakresie wyboru modelu przywództwa mają poważne konsekwencje. Stawiając na nieomylność wodza i pozwalając by prowadził nas do walki, tworzymy inny świat niż wtedy gdy akceptujemy koncyliacyjnego lidera szukającego wspólnej drogi.
Warto wybrać „mniejszą osobowość” a większy rozum.