Wygląda na to, że prowokowanie weszło mi w krew.
Nierówności są miarą niesprawiedliwości, wyrzutem sumienia prospołecznie myślących mieszkańców. Chciałoby się, by były jak najmniejsze.
Spróbujmy te postulaty przełożyć na działanie małego miasteczka. Nie biednego, bo leżącego na obrzeżach Warszawy. Współczynnik Giniego, mierzący te właśnie nierówności, jest na alarmująco wysokim poziomie. Jest źle.
Skąd się bierze taki wynik?
Ano stąd, że zamieszkała tu grupka bardzo bogatych ludzi. Zbudowali sobie rezydencje, otoczyli je wysokim murem. Mało kto ich zna, większość nie ma pojęcia że istnieją. Ot coś wielkiego za tym murem stoi. Taką strukturę nierówności możnaby nazwać marginalną. Oto na marginesie średnio zróżnicowanej społeczności funkcjonują wyspy bogactwa. Z teoretycznej perspektywy to zjawisko niepożądane.
A jak wygląda to z perspektywy mieszkańca, takiego średniaka?
Struktura dochodów gminy jest tak ukształtowana, że największy jej składnik, to udział w podatku PIT. Gminy z CITu nie mają prawie nic. Trochę z podatków od nieruchomości i innych lokalnych.
Jak zwiększyć ilość środków na budowę dróg, szkół itp.?
Odpowiedź jest prosta, zwiększyć wpływy z PIT. Czyli z podatkowego punktu widzenia lepiej zachęcić pięciu prezesów banków, by się tu osiedlili, niż zbudować pięć fabryk.
Oczywiście fabryki dają pracę i również wpływy z PIT. Nie jest to jednak strategia dla miejscowości leżącej blisko metropolii z bogatą ofertą miejsc pracy.
Żeby zmniejszyć nierówności , właściwie można zrobić tylko jedno, pozbyć się najbogatszych. To jednak kompletnie irracjonalne działanie, to cios w możliwości rozwojowe miasta.
Marginalne nierówności psują statystyki, psują też krew tym, dla których ważniejsze jest porównywanie się z sąsiadem, niż własny rozwój.
Te nierówności są produktem niesprawiedliwych mechanizmów, lecz próba ich naprawiania całkiem nie mieści się w lokalnej strategii małego miasta na obrzeżach Warszawy.
Bardzo mi przykro, ale w rewolucji przeciw bogaczom na takie miasta jak nasze raczej nie możecie liczyć.